sobota, 9 maja 2015

House of Cards - książka vs. serial





Oto mamy świat polityki – nieustannej i bezwzględnej gry o władzę. Michael Dobbs serwuje czytelnikom Francisa Urquharta natomiast Beau Willimon przedstawia widzom Franka Underwooda. Choć postacie te różni kraj pochodzenia, nazwisko i piastowany urząd, niezaprzeczalnie mają wspólny mianownik. Obaj bohaterowie to FU, co Dobbs chętnie rozwija, jako Fuck You – zwrot idealnie pasujący do Francisa U.
Swoją przygodę z House of Cards zaczęłam całkiem niedawno oglądając serial. Długo zabierałam się do obejrzenia serii, ale kiedy już się zdecydowałam, od pierwszego odcinka wiedziałam, że to był strzał w 10! Kevin Spacey dosłownie oczarował mnie i zahipnotyzował. Z odcinka na odcinek stawałam się coraz większą fanką Francisa Underwooda.
                Underwood to amerykański kongresmen, który nie otrzymując stanowiska wice prezydenta, postanawia się zemścić i knuje intrygę, jak dać się we znaki prezydentowi najpotężniejszego państwa na świecie i jego świcie. Obserwujemy zimnego, cynicznego, nie obawiającego się niczego, nie mającego żadnych zahamowań, bezwzględnego polityka, który nie cofnie się przed niczym, żeby osiągnąć swój cel. Z kamienną twarzą manipuluje wszystkimi i zdobywa zaufanie kolejnych osób, jednocześnie umacniając swoją pozycję na arenie politycznej. Jest silny, barwny, skupiający na sobie całą uwagę, ale nie jest przerysowany. To idealny negatywny bohater.  Wszyscy inni bohaterowie są tłem, nie mogą mierzyć się z niezawodnym Spacey’em. Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że inne postacie kompletnie się nie liczą. Jak najbardziej ich historie i kontakty z FU są bardzo istotne, jednak twórcy serialu postanowili skupić się na Franku. To on jest najważniejszy, to on utrzymuje kontakt z widzami, zwracając się bezpośrednio do nich. Traktuje widzów, jako godnych zaufania, z którymi dzieli się swoimi przemyśleniami. To naprawdę działa i wciąga. Jednocześnie stajemy się fanami kongresmena i kibicujemy mu.
                Tak oto w mgnieniu oka zobaczyłam dwie serie, kończąc przed premierą trzeciej i chętnie sięgnęłam po książkę.
Nauczona, że książka zawsze jest lepsza od filmu, szybko pogrążyłam się w lekturze. Od samego początku miałam problem z rozpoznaniem postaci. Przecież powieść ma miejsce w Wielkiej Brytanii a nie w Stanach Zjednoczonych. Książka opisuje brytyjski Parlament, na który składają się Izba Gmin i Izba Lordów a nie Kongres. Tu nasz FU jest rzecznikiem ds. dyscypliny a nie kongresmenem, jego żona to Mortima a nie boska Claire i ostatecznie to Francis Urquhart a nie Francis Underwood! Ale powiedziałam sobie, że przecież to nie jest istotne a po lekturze większej ilości stron przyzwyczaję się i będę miała rozeznanie kto jest kim. I oto nie mam pretensji, bo przecież Michael Dobbs stworzył FU i to jego koncepcja jest najbardziej istotna. Autor książki miał okazję pracować przy Margaret Tatcher i dzięki jego obserwacjom narodził się pomysł na powieść. Reklamował ją jako historię o Franku U, który gra pierwsze skrzypce. Odniosłam jednak inne wrażenie. Według mnie w książce o FU było za mało samego zainteresowanego. Czytelnikom objawia się postać powściągliwa, spokojna, ale stanowcza. Postać, w której głowie rodzi się plan, jak zemścić się na premierze i robi wszystko, żeby objąć jego stanowisko. Autor jednak za bardzo skupiał się na innych politykach, ich charakterach i działaniach a Urquhart stanowił tło powieści, które jednak było bardzo istotne. I szczerze powiedziawszy zawiodłam się. Mając przed oczami genialnego Kevina Spacey’a, który wykreował diabolicznego polityka, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że bohater powieści jest tylko marną kopią. A przecież jest pierwowzorem amerykańskiego bohatera. Może akcja rozkręca się w kolejnych tomach. Póki co dane mi było zapoznać się z tomem pierwszym, który dostępny jest w Polsce. Na dzień dzisiejszy jednak serial uważam za lepszy od książki.
A jakie jest Wasze zdanie?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz